Mam na imię Joanna. Z wykształcenia jestem
germanistką, a moją pasją – niemieckojęzyczna literatura i filozofia XIX wieku.
Na co dzień uczę języka niemieckiego i podstaw etnografii w szkole podstawowej,
a po godzinach robię to, co kocham najbardziej – piszę.
Piszę o duchowości słowiańskiej, o przyrodzie, o sztuce i o autentyczności w
relacjach.
Prywatnie jestem mamą, partnerką Piotra –
założyciela wydawnictwa Slovianskie Slovo – i dość kiepską gospodynią
domową z ADHD.
Mieszkamy w Beskidach, w starym domu pod lasem.
To miejsce ma swoją historię – mieszkał tu i tworzył Jerzy Przybył, nasz mistrz
i przyjaciel. Kiedyś działało tu także stowarzyszenie „Zrzeszenie Słowian”, ale
z czasem wygasło. My także przestaliśmy działać społecznie w tamtej formie.
Dziś w bliskości natury wychowujemy syna na Słowianina – choć formalnie nie
należymy do żadnego związku wyznaniowego.
Spotkanie z Białczyńskim
Z Czesławem Białczyńskim znam się osobiście.
Kiedyś mówiłam o nim „mój drugi tata”. Dziś łączy nas przyjaźń.
Jego twórczość odkryłam jeszcze w liceum, jakieś 23–24 lata temu.
Byłam wtedy już po duchowym rozwodzie z
katolicyzmem. Nie zostałam ateistką – po prostu nie mogłam zaakceptować
religii, która prawo do duszy i ducha przyznaje wyłącznie człowiekowi.
Dla mnie cały świat był żywy, boski, pełen duchów i powiązań. Nie nazywałam ich
po imieniu, ale czułam i czciłam.
Mitologia interesowała mnie od dawna. Na półce
miałam Gieysztora, w starszym, małym wydaniu. Ale nie łączyłam jeszcze kropek.
Wszystko zmieniła lektura Stworzy i zduszów. To właśnie wtedy to, co
znałam, dostało imiona i postać. Potem Księga Tura poszerzyła ten obraz.
Dopiero później byłam gotowa na inne, naukowe sposoby opisu słowiańskiego
panteonu.
I chcę to podkreślić: w moim przypadku najpierw
było doświadczenie – dopiero potem przyszły imiona i systemy. Dlatego nie
przywiązuję się do samej nazwy: Mokosz czy Siemia – ważne jest to, by czuć i
chronić Matkę Ziemię naprawdę, a nie tylko w słowach.
Spotkanie ze Słowakami
Ten sposób myślenia zaprowadził mnie w końcu do
Słowaków z Rodnej Cesty, której duchowym przewodnikiem jest Žiarislav.
U nich znalazłam to, czego szukałam: codzienność przenikniętą słowiańską
duchowością, nie tylko teoretyzowanie. „Novodrevo” – czyli nowe, ale
zakorzenione w dawnym – i przyrodny sposób życia.
Nie utożsamiam się z żadną z opcji słowiańskich w
Polsce. Nie dlatego, że nie chcę – po prostu nigdzie nie czuję się w pełni na
miejscu. Jestem gdzieś pomiędzy. Wokół tego środka krąży wielu moich znajomych
– i z nimi najlepiej się rozumiem, choć bywa, że brakuje mi poczucia wspólnoty.
Žiarislav, którego książkę mam nadzieję wkrótce
przełożyć na język polski, posługuje się tylko kilkoma imionami bogów: Weles,
Perun, Mokosz, Dażbóg, Swaróg, Żywia, Łada, Świętowit…
U Białczyńskiego znajdziemy dziesiątki imion, często w żeńskich i męskich
odpowiednikach.
Czy to się kłóci? Dla mnie nie.
O imionach bogów
Mokosz u Žiarislava to zupełnie inna bogini niż
Mokosz w „Księdze Tura”. Przyznaję – to może wprowadzać pewien zamęt.
Ale kiedy zagłębimy się w to, co jeden i drugi
starają nam się powiedzieć o boskiej istocie, o zjawisku, o prawach i zasadach,
które ona stanowi, którymi ona jest… wówczas i w jednej, i w drugiej
wykładni dostrzegamy głębię, mądrość, wskazówki, jak żyć, by tę istotę swoim
życiem – czcić. Różnica polega tylko na tym, że u Žiarislava Mokosz jest
tożsama z Matką Ziemią, natomiast u Białczyńskiego obok Matki Ziemi (u niego
Siem) znajdziemy dodatkowo męską emanację, czyli skałę (Sim), a także boginię
losu, przeznaczenia – i to ją autor nazywać będzie Mokoszą. Zdecydował się na
to ze względu na znaczenie tego imienia, które szczegółowo wyjaśnia.
I można to za nim przyjąć albo pozostać przy
imieniu Mokosz przypisanemu Matce Ziemi. Jednakże sam jego opis
emanacji/zjawiska/ducha/boga naprawdę warty jest zgłębienia.
Co zaś się tyczy „wymyślonej” (częsty zarzut
krytyków) przez niego męskiej emanacji… Cóż, mieszkam w górach. Góry są
zdecydowanie męskie, twarde i trudne w obyciu, bezwzględne. Nie mają nic
wspólnego z żeńską łagodnością, a uprawa tutaj to krew, pot i łzy. Żeby
zasadzić sadzonkę, trzeba iść najpierw w odpowiednie miejsce z kilofem.
Dodajcie jeszcze do tego krótszy o nawet dwa miesiące okres wegetacji…
Czy zatem z żadnym imieniem, żadną postacią z
koła bogów w „Księdze Tura” nie miałam problemu?
Oj, miałam...
Nie czuję na przykład Mąda w roli „Mikołaja”,
choć jako energię „mącącą”, która przez „zamęt” do „mądrości” może prowadzić –
chyba już nieraz go spotkałam. Ale w Szczodre Gody zdecydowanie odwiedza nas
duch dziadów – Dziaduch. Lecz znów – czy to jest coś, o co powinniśmy kruszyć
kopie? Przecież nawet w katolicyzmie nie ma pełnej zgody, kto dzieciom przynosi
prezenty: tu Mikołaj, tam Gwiazdor, tam jeszcze Dzieciątko, a gdzie indziej
Aniołek. I jakoś nie biją się ludzie o to. Czy naprawdę my musimy?
Tu dochodzimy do sedna. Trzeba próbować pojąć, co właściwie za imionami bogów
stoi: jakie prawa, jakie energie. I jak one wpływają na świat i na nas jako
ludzi.
I to jest, moim zdaniem, klucz do Białczyńskiego:
nie trzeba brać wszystkiego dosłownie ani na 100%. Można szukać w tym sensu
głębszego.
Spór o dzieje Słowian
Najwięcej kontrowersji wzbudziła Księga Ruty.
Jej publikacja zbiegła się z rozwojem ruchów wielkolechickich i z falą ataków
ze strony rodzimowierców, którzy drwili z wszelkich przejawów
„turbosłowiańskości”.
Ja – stojąc gdzieś pośrodku – nie byłam w stanie znieść tej wojny, która
rozpętała się miedzy dwoma obozami.
Wierzę, że Słowianie byli tu od bardzo dawna. Dużo dawniej, niż opowiada nam o
tym oficjalna historia. Ale nie potrzebuję wizji imperium, którego bała się
cała Europa. Nie widzę w tym nic pięknego. Prawdziwym powodem do dumy jest dla
mnie kultura duchowa dawnych plemion i język, który ją przechował.
Pamiętam otwarcie muzeum w Suchej Beskidzkiej.
Profesor UJ mówił wtedy o ciągłości zasiedlenia tego terenu od minimum 5000
lat. Pokazywał różnicę między urną na prochy – starannie wykonaną – a zwykłym
garnkiem z tego samego okresu. To świadczyło o większej trosce naszych przodków
o sprawy duchowe niż o codzienny komfort. Moje serce przepełniała duma.
Cenię wizję dziejów Białczyńskiego – szerzej opowiem
o tym w osobnym wpisie.
Jednocześnie nie akceptuję bezrefleksyjnego przyjmowania za pewnik istnienia
satrapii o nazwie „Wielka Lechia” i tego, że sam autor Mitologii Słowian
czasem z tym romansował.
Często się zresztą o to spieraliśmy w prywatnych
rozmowach.
On uważał, że należy dopuścić każdy głos i każdą myśl. Ja widziałam granice, których
nie powinno się przekraczać, by to, co ważne i poważne, nie utonęło w morzu fantazji
i teorii wyssanych z palca...
I niestety – miałam rację, obawiając się, że jego
dzieło zostanie wrzucone do tego worka różności z etykietką „turbosłowiańszczyzna”.
A zupełnie nie tym jest.
Twórca i filozof – nie naukowiec!
Trzeba zrozumieć jedno: Białczyński jest pisarzem, poetą, twórcą, filozofem.
Twórcy nie obowiązują te same zasady co naukowca. Twórca może bawić się
teoriami, prowokować, zadawać pytania.
Twórcy to w ogóle jest ludek dość szczególny – nieokiełznany, niepokorny i
przekorny. Zwłaszcza gdy w tym wszystkim tkwi jeszcze geniusz, natchnienie
płynące z ducha. Który sam w sobie mąci jak ten Mąd, zanim do jakiejś mądrości
nas zaprowadzi…
Ingerować w ten proces? Nie sposób. Ani z pozycji doradcy, ani z pozycji
władzy. Przypomnijcie sobie Leonarda da Vinci – czy ktokolwiek potrafił go
zmusić, by się dostosował albo kończył rozpoczęte dzieła? Czasem pozostaje
tylko przyglądać się, jak twórca balansuje na krawędzi, wykonując
najdziwniejsze piruety. Gdyby był „pokorny” i „jak wszyscy” – nie byłby
geniuszem. Byłby jak wszyscy.
Czytając niektóre fragmenty książek i wpisów na blogu Czesława, widziałam,
że jest w nich gra, zabawa, odwracanie kota ogonem i ogona kotem. Albo ukryte
pytanie o możliwość, sugestie potencjalności. Albo – że coś ma zadziałać jak swoisty
paralizator, jak elektrowstrząsy, które cię mają wytrząsnąć ze sztywnego
kołnierza świata, którego się nauczyłeś, który wykułeś na pamięć, którego nie
poddajesz w wątpliwość.
Po co?
Może… żeby pogłębić refleksję?
Może… żeby cię coś wybiło z utartych schematów, stworzyło jakiegoś bajpasa
wśród stałych połączeń nerwowych?
Może… żeby zadane pytanie ukazać w zupełnie innym świetle – takim, którego
nie znasz, które pochodzi jakby z innego wymiaru, z rzeczywistości
potencjalnej…
Patrzyłam na takie miejsca w tekście i wiedziałam jedno: niewielu
czytelników pozwoli się z tego kołnierza wytrząsnąć. Nie zauważą sympatycznym atramentem
(czyli tym niewidocznym gołym okiem) dopisanego znaku zapytania. Wielu za to
postawi znak równości między potencjałem a rzeczywistością. Powiedzą: „Białczyński napisał, że tak było!”. To było jak
wbieganie prosto w paszcze hienom…
Moje doświadczenie
Wiedziałam… Tak, teraz to łatwo napisać…
Prawda jest taka, że czasem rzeczywiście wiedziałam, ale też czasem sama po
serii elektrowstrząsów, które się nie skończyły zniknięciem kołnierza,
chodziłam ze sztywnym karkiem, czując jedynie swąd spalonych połączeń nerwowych
wokół własnej głowy.
Tak było, kiedy mi mój drugi tato wyłożył etymologicznie odsłowiańskie
pochodzenie niemieckiego jarmarku (Jahrmarkt). Jahr-jar(wiosna) jakoś bym
przełknęła, ale Markt (rynek)?! Mnie – germanistce – takie cuda na kiju chcieć
wciskać! Byłam wściekła, oburzona, nawet wystraszona: czy Czesław czasem nie
oszalał? Nie poniosło go już teraz aby?
Ale – myślę… On to zrobił specjalnie. Specjalnie! Tylko… po co?!
Tu, gdzie mi wszedł na moje pole, tu mi nie będzie wymyślał! Tu przecież
wiem wszystko – na pewno! Gramatycznie-historycznie, gramatycznie-opisowo! Od
mojego pola precz, bo widłami pogonię!
I nagle… stoję z tymi widłami na polu, przez które opisywane w dalszej
części tekstu świąteczne pochody suną. Widzę: idą ludzie. Widzę między nimi
bogów i duchy, i prawa ucieleśnione i żywe… Zaczynam czuć coś, co przeczytałam
jakby nieświadomie, zajęta zżymaniem się na wymyśloną „jaromarzę”.
Tak się tych wideł uchwyciłam, że umysł zapomniał o kilku innych swych
funkcjach. Zrobiła się szczelina. I przez tę szczelinę przeniknęłam w
przestrzeń, do której dostęp przez chwilę był możliwy – całkiem niestrzeżony.
Połączyłam się z duchem na zasadach ducha. Poprzez niepokorny geniusz
autora. Przez jego gierki, wytrącające z ustalonych torów. Poleciałam jak
wiedźma na Łysą Górę. Tyle że na widłach, a nie na miotle.
Dwa w jednym, czyli trudność do kwadratu i zysk do sześcianu
Nie. Materialista tego nie
wytrzyma. To wam od razu powiem.
Jest pewna grupa postkatolickich ateistów – tak ich nazywam – którzy
jedynie na zewnątrz mogą być rodzimowiercami. Jednak podejście materialistyczne
tak bardzo ich determinuje, że choć o wierze przodków mówią, poza podejście
stricte naukowe nie wyjdą. To ci, którzy piszą: „Dawniej wierzono, że ……., bo
nie rozumiano……. .”
Nie jest dobrze, gdy materialista bierze się za analizę dzieła duchowego. Czytać
– niech próbuje. Ale z recenzją lepiej żeby się wstrzymał. To jakby daltoniście
kazano opisywać kolory. Zobaczy coś, lecz i nie zobaczy czegoś. A to, co
zobaczy, zobaczy przez filtr własnego spojrzenia…
Z Czesławem Białczyńskim problem jest jeszcze bardziej złożony. Jego dzieło
ma charakter nie tylko duchowy. Jest tu ogromna praca ma materiałach
źródłowych, jest rekonstrukcja oparta na solidnych podstawach, jest świetna
dedukcja, synteza… Ale jest też owa problematyczna dla niektórych duchowość. I
nie tylko w formie opisu. To może się mieszać, nie każdy podoła.
Ale kto się odważy – ten zyska.
Kto spróbuje, tego to dzieło ubogaci, pogłębi, poszerzy mu perspektywę. A
jeśli się uda – może nawet poruszy w sposób, którego nie da się przewidzieć.
Białczyńskiego nie trzeba czytać dosłownie.
Trzeba go doświadczyć!
Joanna P. Runika

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz